-
1. Data: 2006-12-01 21:20:19
Temat: [prawie OT] Wystarczy mieć, nie trzeba dać
Od: Sławek SWP <s...@w...pl>
Konserwatywni liberałowie znów mają rację
Rekordowa uczciwość sprzedaży
Dariusz Kos
W dwa dni mieszkańcy miasta Warszawy wzbogacili się o ponad 760 mln złotych.
Tym samym przychody warszawskiego budżetu wzrosły nagle o ponad 10 procent.
Wszystko za sprawą inwestycyjnego boomu i... zrealizowania jednego z wielu
punktów programu UPR. Propozycji, która nie tylko zwiększa zyski, ale przede
wszystkim minimalizuje korupcję.
W maleńkiej salce stołecznego ratusza tłoczyło się w środowy poranek mnóstwo
eleganckich panów. Nie dla wszystkich starczyło miejsca w salce, więc część
stała na korytarzu. Panowie, choć ubrani w drogie płaszcze, garnitury ze
sklepów znanych projektantów mody, wypucowane buty i ze złotymi spinkami w
mankietach koszul, niczym nie przypominali swych poprzedników sprzed ponad
stu lat. Bardziej przypominali osławione "białe kołnierzyki" czasów Reagana
niż znajomych Stanisława Połanieckiego - kupca, bohatera powieści
Sienkiewicza, choć wydarzenie, które ich zgromadziło w warszawskim
magistracie, wypisz-wymaluj odpowiadało tym opisywanym przez Sienkiewicza
czy Prusa, czyli licytacji nieruchomości.
Licytacje jak za Połanieckiego
Tak jak prawie 110 lat temu kupiec Stanisław Połaniecki licytował, by kupić
dla swej Maryni szlachecką posiadłość - Krzemień od swego zbankrutowanego
przyjaciela Maszki, tak tydzień temu menedżerowie przebijali kolejne oferty,
by kupić dla swych firm - inwestorów budowlanych, zajezdnie autobusowe od
tonącego w długach miasta. Ta sama atmosfera, te same stuknięcia młotkiem,
taka sama walka, jak w XIX wieku. I jeszcze do tego rekord ceny, jeden za
drugim. Ci wszyscy, którzy 17 lat temu śmiali się z pomysłu polityków UPR,
by państwowy i samorządowy majątek sprzedawać na otwartych, jawnych i
dostępnych dla wszystkich aukcjach, tak jak to robiono przed nastaniem
socjalizmu i komunizmu, dziś muszą pluć sobie w brodę i odszczekiwać pod
stołem swe słowa. Warszawscy urzędnicy w taki właśnie "konserwatywny" i
"upeerowski" sposób sprzedali dwa komunalne gruntu. Jeden za 371,5 mln zł, a
drugi za 390,6 mln zł.
Początki normalności
Trzy lata temu ówcześni radni UPR w stolicy postanowili przekonać ekipę
prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego, by gminny majątek sprzedawać na
otwartych aukcjach, gdzie firmy lub osoby mogą przebijać swe ceny "do
upadłego", zamiast, jak robiono to do tej pory, na przetargach, gdzie składa
się tylko jedną ofertę cenową w zalakowanej kopercie. Po długich bojach
udało się przekonać ówczesnego wiceprezydenta Warszawy Sławomira Skrzypka do
tej koncepcji, choć znacznie okrojonej. Na aukcjach samorząd warszwski miał
sprzedawać tylko grunty. Budynki, lokale usługowe miały być udostępniane na
dotychczasowych zasadach, a spółki komunalne w ogóle nie podlegały
jakiejkolwiek prywatyzacji. Niepotrzebna była do tego żadna uchwała Rady
Miasta czy zmiana prawa. Okazało się, że wystarczy dobra wola urzędników i
decyzja prezydenta. Wkrótce miasto ogłosiło pierwsze aukcje na pierwsze,
małe grunty.
Początki nie były najszczęśliwsze. Licytacje były często odwoływane, bo nie
było chętnych. Jeśli już dochodziło do aukcji, to ceny były niewiele wyższe
od wywoławczych. Działo się tak głównie z dwóch powodów:
* okazywało się, że status prawny gruntów nie jest uregulowany (nie wiadomo,
czy miasto w ogóle miało prawa do ziemi),
* brakowało miejscowego planu zabudowy, przez co nabywca nie wiedział, czy
może tam postawić wysoki czy niski budynek, czy usługowy, czy mieszkalny,
czy może jakąś nawet fabrykę.
W Polsce bowiem właściciel gruntu nie jest w stanie postawić na swej ziemi
tego, co chce. Może tam wznieść tylko to, na co pozwolą gminni urzędnicy i
gminna rada.
Mimo oporów i niepowodzeń aukcje z młotkiem odbywały się. Jednak urzędnicy,
pomni swych błędów, w końcu zaczęli uczyć się, że wszelkie prawne
formalności dotyczące sprzedawanego gruntu trzeba zakończyć przed
rozpoczęciem licytacji. Na pierwszy większy sukces trzeba było czekać dwa
lata.
Rekordowe licytacje
W grudniu ubiegłego roku, po kilku próbach zlicytowania części zajezdni
autobusowej przy ul. Inflanckiej, w końcu udało się sprzedać 23 tys. m kw.
Twardą licytację wygrała wtedy firma Budimex Nieruchomości. Za grunt
zaoferowała 116 mln zł. Zamierza tam budować bloki o wysokości od 6 do 17
kondygnacji. Prace już się zaczęły. Tydzień temu, w środę w biurze
nieruchomości warszawskiego ratusza odbyła się kolejna aukcja. Tym razem
dosłownie pod młotek poszło 5,1 hektara terenu innej zajezdni autobusowej,
przy zbiegu Chełmskiej i Czerniakowskiej, a więc w samym centrum stolicy. W
małej salce kłębił się tłum eleganckich menedżerów. Do licytacji przystąpiło
12 firm - deweloperów. Cena wywoławcza - 95 mln złotych. Kolejne
wykrzykiwane ceny były co chwila przebijane. Trzeba było 120 przebić, by
cena doszło do 290 mln złotych. Wtedy na "placu boju" zostały tylko dwie
firmy: ING Real Estate (buduje osławione centrum handlowe "Złote Tarasy"
przy Dworcu Centralnym) oraz hiszpańska Sando Inmobiliaria. Kolejnych 80
przebijań cen konkurenta i...
- 371 mln 450 tys. zł po raz trzeci. Teren kupiło Sando Inmobiliaria -
wypowiedziała w końcu prowadząca licytację Elżbieta Wysocka z miejskiego
Biura Gospodarki Nieruchomościami.
Grunt sprzedany za rekordową cenę - około 7,2 tys. zł za m kw.!
Następnego dnia znów emocje, bo miasto wystawiło na licytację 28,7 tys. m
kw. terenu po zajezdni przy ul. Inflanckiej. Tym razem inwestorzy, nauczeni
doświadczeniem, od razu podawali wysokie kwoty. Jednak cenę wywoławczą - 155
mln zł, i tak przebijano 50 razy i znów padł rekord. Grunt kupiła hiszpańska
firma Lubasa za 390 mln 600 tys. zł, czyli 13,6 tys. zł za m kw. Na obu
sprzedanych działkach hiszpańscy inwestorzy wybudują apartamentowce.
Uczciwość się opłaca
Za sprawą tych dwu aukcji dochody miasta skoczyły o 10 proc. tegorocznego
budżetu. Co sprawiło, że inwestorzy wydali tyle pieniędzy?
Przede wszystkim sposób sprzedaży. Zamiast podawać w kopertach, w tajemnicy
przed konkurencją swoją cenę i czekać na otwarcie ofert, firmy musiały
przebijać ceny konkurencji bieżąco. Nie było mowy też o "dojściach" do
miejskich urzędników, by poznać ofertę konkurencji. Nie trzeba było wydawać
pieniędzy na łapówki. Wszystko szybko, sprawnie i jawnie. Pomogły
wcześniejsze aukcje. Inwestorzy przekonali się, że nie trzeba mieć "układów"
w magistracie, by kupić atrakcyjne tereny w centrum stolicy Polski.
Wystarczy mieć odpowiedni zasób pieniędzy i przebić konkurencję w uczciwy
sposób. To sprawiło, że licytacja przyciągnęła nowe, zagraniczne firmy.
Pomógł również boom na rynku nieruchomości. Ceny mieszkań i gruntów idą w
górę, ale i tak są niższe niż w innych krajach WE, więc firmy inwestycyjne
liczą na dalszy wzrost cen.
Teraz można sobie wyobrazić, jakie wpływy miasto mogłoby mieć z takiej formy
sprzedaży terenów przy Dworcu Centralnym, gdzie powstają "Złote Tarasy".
Kilka lat temu rządząca Warszawą ekipa UW-SLD, zamiast sprzedać na licytacji
teren, postanowiła wejść w spółkę z inwestorem - ING Real Estate i działkę
przekazać jako wkład. Prokuratura, która prowadzi śledztwo w tej sprawie,
oceniła straty na ok. 20 mln zł.
Nasi pradziadkowie aukcję i licytowanie uznawali za zupełnie normalną i
najbardziej uczciwą formę sprzedaży i powszechnie ją stosowali. Dziś do tego
sposobu trzeba przekonywać wielu ich wnuków. Można mieć nadzieję, że
przykład tych dwu aukcji w stolicy Polski sprawi, że inne samorządy, a i
rząd postanowią uczciwie sprzedawać nasz majątek.
http://www.nczas.com/?a=show_article&id=3445
--
Sławek SWP - Przy odpowiedzi na priv usuń 2 nadwyżki
Ekspert to człowiek, który przestał myśleć - on wie :-)
http://www.popieramjow.pl/jow.php